Jest coś magicznego w przemierzaniu leśnych zakamarków i szukaniu grzybów. Cisza, spokój i pełna koncentracja na wyznaczonym celu.
Z psychologicznego punktu widzenia uspokajająco działają już same kolory. zielenie, brązy, pomarańcze koją nerwy i pomagają w osiągnięciu stanu zen.
Grzybobranie można urozmaicić elementem współzawodnictwa. Na koniec sprawdzicie, kto jest prawdziwym grzybiarzem.
Ja nie jestem. Nie widzę sensu zrywania się o świcie i szukania „owoców lasu”. Niewyspana nic nie znajdę, z resztą jak grzyb jest to poczeka.
Nie lubię chodzić, szukać i łudzić się nadzieją, że może tam. Może za zakrętem. Może pod tym krzakiem. Dla mnie albo coś jest albo nie ma.
Nie lubię mieć pajęczyn na głowie. I nie znoszę uczucia „wszystko po mnie chodzi, to pewnie kleszcz”, które atakuje mnie już po 10 minutach bytności w lesie.
No i nie przepadam za grzybami. Jak są to zjem, ale żebym się dała za nie pokroić, albo żebym zamawiała je w restauracjach, to nie.
Ten rok jest jednak wyjątkowy. Nie trzeba tracić czasu i odwiedzać „sprawdzonych miejsc”. Wystarczy pójść gdziekolwiek i zbierać. Idealnie.
Takie okazy są wszędzie.
Mi wystarczyło 15 minut na działce rodziców i stałam się dumną posiadaczką pięknego zestawu.
Szybko i obficie.